Jak powszechnie wiadomo – nie ładne to, co ładne, ale to, co się komu podoba. Idąc tym tropem nie ma uniwersalnych kryteriów dobrego filmu. Osobiście najbardziej lubię produkcje, które nie kończą się wraz z seansem. Chodzi o to czy w mojej głowie po projekcji zostaje cokolwiek – jakieś refleksje, pytania, emocje, tematy do rozmów…

Pittbull. Nowe porządki, bo o nim chciałabym Wam dziś opowiedzieć, to jeden z tych filmów, po którym zdecydowanie nie zostałam z niczym. Na pierwszy rzut oka historia nie wydaje się skomplikowana – źli gangsterzy, trochę mniej źli policjanci oraz protagonista próbujący wprowadzić porządek i wymierzyć sprawiedliwość. Stróże prawa robią wszystko, żeby złapać przestępców, ci ostatni zaś próbują tego uniknąć za wszelką cenę. Zdawałoby się, że schemat przeżuty i wypluty przez kino akcji już dawno temu. Okazuje się jednak, że można inaczej, bo siedząc w kinie przez ponad 120 minut ani przez chwilę nie poczułam się znużona opowiadaną historią, a po wyjściu z sali bardzo się zdziwiłam, patrząc na zegarek.

Uwaga spoiler!

Teraz odrobinę konkretniej. Majami, grany przez Piotra Stramowskiego „policjant z przeszłością”, zostaje przeniesiony z oddziału narkotykowego na posterunek policji na Mokotowie. Podczas rutynowej kontroli drogowej przypadkowo zatrzymuje szefa Grupy Mokotwskiej (w tej roli Bogusław Linda), który informuje stróża prawa, że w najbliższym czasie dojdzie na terenie Warszawy do morderstwa, którego policja nie będzie w stanie udowodnić gangsterom. Majami traktuje to jako osobiste wyzwanie i postanawia nie tylko złapać winnych zabójstwa, ale rozbić całą grupę przestępczą.

Tak w dużym(!) skrócie rysuje się fabuła filmu. Co jest najmocniejszą stroną produkcji? Moim zdaniem: autentyczność, dobra gra aktorska (tutaj rewelacyjna Maja Ostaszewska) i duża dawka czarnego humoru. Pokazywany obraz jest dosyć brutalny – krew i siarczyste przekleństwa pojawiają się w bardzo dużych ilościach – co w zestawieniu z przeplatającymi się co chwilę humorystycznymi fragmentami tworzy dość specyficzną całość. Są bowiem takie momenty kiedy dialogi bardzo bawią, ale już po chwili śmiech zamiera na ustach, bo dochodzi do ciebie groza sytuacji, w której owe rozmowy się toczą i zaczynasz się zastanawiać czy w ogóle wypada się jeszcze śmiać?

Była beczka miodu, teraz czas na łyżkę dziegciu. Film jest momentami „za bardzo” efektowny, co kładzie się cieniem na jego przeżywanie. Jako przykład podam scenę, która wywołała we mnie pewnego rodzaju dysonans. O ile wątek ultrasów uważam za przedstawiony całkiem nieźle, to scena, w której jeden z kibiców nieskutecznie próbujący uciec autem przed gangusami, zostaje zatrzymany, oblany benzyną i podpalony, po czym cały samochód w sekundę zajmuje się ogniem, a po trzech sekundach eksploduje (a potem jeszcze raz, tak dla pewności) przywołuje na myśl produkcje Michaela Baya i jakoś nie wpasowuje się w atmosferę. Z jednej strony zemsta ojca przygniatanego poczuciem winy tworzy ciężką, bo niejednoznaczną sytuację, w której nie umiemy potępić lub pochwalić bohatera za jego uczynek, a z drugiej efekciarski wybuch wyrywa nas z zadumy i sprowadza całą scenę do zwykłej rozpierduchy. Na szczęście uczucie przekombinowania pojawia się na tyle rzadko, że można przymknąć na to oko.

Nie będę się za bardzo rozpisywać, żeby przypadkiem za dużo nie zdradzić i nie psuć seansu tym, którzy jeszcze filmu nie widzieli. Jeśli wahaliście się czy iść do kina to szczerze polecam, choćby ze względu na to, żeby sprawdzić, czy jest tak dobrze, jak mówię 🙂 Ja tymczasem zabieram się za książki Patryka Vegi, które opowiadają tą samą historię. Podobno równie dobre!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.